Krótkie formy poetyckie

 

BUDDA


Pisałam właśnie deszczem. Właśnie tańczyłam deszczem. Zadzwonił i powiedział: przyjdź! czekam, że mi to wytłumaczysz.

Nic nie mam do tłumaczenia. Chcę tańczyć deszczem sama. To co możesz wiedzieć mieści się w jednym zdaniu. Lecz nawet i jednego nie powiem zanim zapragniesz.

Bo oto siedzę na progu, między przestrzenią pokoju, a przestrzenią deszczu i jest to ta sama przestrzeń. I chociaż nie wiem kim jestem, zarówno widzę różnicę między mną a kroplą, jak i jej nie widzę... .

 

 

 

 

CAŁA JESTEM DESZCZEM


Tkwię w przestrzeni deszczu. Jak jeszcze jeden moknący drogowskaz. Jestem przestrzenią deszczu. Odpryskiem kropli i chmurą. W przestrzeni deszczu odpływam. W przestrzeni deszczu tańczę. Tak tańczy woda mego ciała, z czerwonej w błękitną, z błękitnej w przeźroczystą i w wino. W przestrzeni deszczu zamieram wilgotnej. Staję się deszczem. Jak jeszcze jeden moknący drogowskaz.

 

 

 

 

MINĘŁA BURZA

 

A później, ni stąd ni zowąd, jeszcze pewnie wilgotny i przejęty deszczem zaczyna intonować przepowiednię ptak - jasnowidz. I wysychają ulice, wiatr rozgania chmury, ludzie nieśmiało otwierają okna, składają parasole, kładą się na trawie, słuchają ptasich treli, patrzą w słońce. Nieświadomi, że on na długo przed w pachnącym wilgocią powietrzu to słońce im wyśpiewał.

 

 

 

 

KIM JESTEŚ

Nic na to nie poradzę, że nie umiem krzyczeć. W odpowiedzi na pytanie drzew, których liści życie jawiło się z dziwną jaskrawością, tak że nawet półcienie zieleni były pełne, półcieniem soczyste, na pytanie góry wieloryba i błękitu nieba, potrafiłam odpowiedzieć zaledwie - aż śpiewem. Taki śpiew nie boi się niczego, opowiada swoją własną, intymną opowieść lecz z wyrywającym się krzykiem nic nie ma wspólnego. Gdybym potrafiła krzyczeć, byłby to krzyk tak pełen, tak pełnią brzemienny, że się pełni własnej pełni zlękłam. Więc tylko tańczę i śpiewam w odpowiedzi.

 

 

 

 

 

 

 

NAD RANEM

 

W pokoju półmrok. Leżę. Spoglądam w sen. Zabarwiony na niekolorowo, sprawia trudności (mniej więcej tak jak dziecko w przedszkolu).

Później robi się nagle świt i nie otwieram oczu. Wiem. Trzeba wytrzeć pomajakowe krople, podnieść się, wysuszyć poduszkę, wyjść. Serce trzepocze na wietrze oddechu. Biało. Może odrobinę tak jak płatki lotosu. Na równiku serca. W ziemi ciała sadzone ręką.

W pokoju zimno zwyczajnie. Wyciągam w chłód stopy. Ten pierwszy krok to trochę jak ponowne narodziny. Tylko bardziej samotne. I mniej spontaniczne. Wiem: trzeba się urodzić w dzień, urodzić się w przestrzeń pokoju, przestrzeń łazienki, schodów..., urodzić się w ludzi, w drzewa, w nic i w siebie. Nie jest wcale proste. Jeszcze się na centymetr słońca, z mojej leżącej na podłodze perspektywy przyglądam aż zadzwoni budzik.

 

 

 

 

PO ZIMA

 

Na ulicach jest pusto jeszcze. Jeszcze szaro. Zimno, zimowo. Na przystanku żałośnie mokrym, podciągający nosem ludzie. Wyobrażam sobie ich kieszenie, pełne wilgotnych chusteczek, takich co już nie mają w sobie miejsca. Dziwię się gdy katarowe symfonie wciąż rozbrzmiewają.

Pada śnieg. Jest wiosna, lecz nie ma jej. Zamiast tego zimno, brudno, mokro i niespokojnie. Autobus zawozi mnie na inną ulicę, na podobny przystanek.

- no tak, to się tak prędko nie skończy, ale pani wie, na święta śniegu nie zapowiadali. Kto ich tam wie, ja ufam kościom, reumatyzm, a jakbyśmy się nie widziały to wesołych świąt i niech pani powie Krysi, że wpadnę tam kiedy.

Może.... Ja nie wiem. A zima wytrąca mnie z równowagi. Rano: miasto nie sprzyja, wszystkie kawiarnie zamknięte. Marzną ręce i nogi.

Wracam do domu. Robię gorącą herbatę, staję blisko okna. Teraz, z drugiej strony patrzę. Płatki, płatki, płatki, płatki, trawa... Zielona.

 

 

 

TADEUSZ

 

Tadeusz lubi mnie całować. Gdziekolwiek byśmy nie byli. Na przykład w ZOO lub w luksusowej restauracji ze wszystkimi możliwymi gwiazdkami. Wyciąga mnie na parkiet. Tańczymy... - Post - mówię - Nie jestem praktykujący - odpowiada i całuje. Poszliśmy zobaczyć szpital Poświatowskiej, jeden z wielu - Widziała z okna Chrystusa z rozłożonymi rękami. Tam!, widzisz? - to płaskorzeźba, naprzeciwko, na kościele. - Wyobrażała sobie, że to jej kochanek. - Pisał o tym. Czytałam. Mówi, że ją kocha. To samo powiedział i mnie, ale ja żyję. Oddaję pocałunki, pozwalam patrzeć kiedy się przebieram. Jeszcze mnie nie oswoił. Nie chcę. To zresztą on wymyślił, że jestem zwierzątko. A mi to nie przeszkadza. Nawet rano. I kiedy karmi mnie z ręki plasterkiem sera. A potem całuje.

 

 

 

 

 

 

 

TULIPAN

 

- Pięć złotych jeden. Stare babcie sprzedają taniej. I taki jest biały. - Jest biały, tak biały jakby mogła być biała tylko róża. Tyle, że to jest tulipan. Stoi wraz z innymi białymi tulipanami na biurku, wśród książek i wśród nie napisanych słów, które wsypały się naraz w złoty pyłek pręcików, aby się narodzić.

Zabieram tulipan ze sobą. W gorąc południa i wiatr przez pociągowe okna. Schyla dumnie głowę. Zwija płatek, aż wydaje się, że opadnie znużeniem. Taki jest, ten on, ten biały, tulipan.

- To jest prezent dla ciebie tato - mówię. Rano zabieram go do siebie. Jest mu wygodnie, bez żadnych innych tulipanów, teraz wie - jest najważniejszy. Nawet urósł jakby, a przez płatki prześwituje znajomość rzeczy.

 

 

WŁASNOŚĆ NA BIEGUNACH

 

Dostałam w prezencie fotel na biegunach. Dostaję go zawsze, kiedy tylko przyjdzie mi ochota. Siadam wtedy na fotelu, na powietrzu, na balkonie i bujam się. Czuję wiatr. Wiatr mojej własnej twarzy (dostałam ją w prezencie), wiatr moich własnych włosów i moich własnych rąk (dostaję je zawsze, kiedy tylko przyjdzie mi ochota). Powiew stóp  i reszty mojego własnego ciała. Kiedy siedzę na balkonie, na powietrzu w fotelu na biegunach moje własne istnienie przestaje być moje własne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz